Jedna ze znajomych przesłała mi na Facebooku informację, że każdego dnia dostajemy 86 400 sekund do wykorzystania. Nic nie przyspieszymy, nic nie zwolnimy. Ani jednej sekundy nie przełożymy „na później”, bo na koniec dnia wszystko się zeruje. W zasadzie to wszystko prawda, więc należy każdy dzień i każdą jego sekundę wykorzystać.
Od wieków próbowano jakimś sposobem czas „oszukać”. Najlepiej było – rzecz jasna – zaprzedać duszę diabłu i po wypiciu cudownego eliksiru cofnąć czas, odmłodzić się. Piękne jest to na pozór, bo literatura, w tym mistrz Goethe, nie potwierdza, by ktoś na tym dobrze wyszedł. Można też było nie wchodzić w interesy z siłami nieczystymi i samodzielnie zbudować wehikuł czasu, tak jak podpowiadali Wells czy Zemeckis. Wówczas podróże w czasie „wte i wewte” mógłby delikwent odbywać do woli. Jak pokazuje klasyka literatury i filmu, odbywa się to w pakiecie z całkiem poważnymi problemami. Te przykłady powinny skutecznie odstraszać od naruszania tabu. Ale Polak nie chce czekać, aż badania naukowców nad zakrzywianiem czasoprzestrzeni staną się sukcesem na skalę detaliczną. Polak nie byłby sobą, gdyby nie kombinował również z… czasem. Ostatnio usłyszałem o sprawie skutecznego zakupienia na targu… 5 lat. Był pewien okres w Polsce, gdy „stare” już odeszło, ale „nowe” jeszcze nie przyszło, gdy likwidowano wielkie firmy, zakładano błyskawicznie biznesy w myśl hasła: „to, co nie jest zabronione, jest dozwolone”. Jedni wyłączali maszyny, inni uruchamiali oscylator finansowy, a jeszcze inni… handlowali czasem. Zakupienie poświadczenia zatrudnienia przez 5 lat dało komuś ubiegającemu się o świadczenia emerytalne w ZUS kilka lat „do przodu” i może parę złotych co miesiąc więcej na koncie. Mniejsza o pieniądze, to nie jest temat na dzisiaj! Ale pomysł zakupu kilku lat życia jest super! Wprawdzie nie wiem, ile za te 5 lat zapłacono, ale sam chętnie kupiłbym chociaż z rok.
Tajemnicą poliszynela jest w Polsce fakt, że przebieg na liczniku samochodu jest tylko fragmentem realnie przejechanych kilometrów. 10-letni Volkswagen z przebiegiem 155 tys. km ma faktycznie za sobą 255 tys., a może nawet 355 tys. km, bo w pewnych markach i silnikach jest to realne. Jak trzeba, to tu i tam się wymyje, wypoleruje, jakieś gumki wymieni, tapicerkę oczyści. By jeszcze bardziej uwiarygodnić niższy przebieg, podrabia się nawet książki przeglądów. Ludzie tak bardzo chcą mieć auto mało używane, że bez odmładzania nic się dzisiaj nie sprzeda! Jednak z naszego punktu widzenia „korekta licznika” to nic innego, jak pozyskanie dodatkowego czasu… Jeśli auto przejeżdżało 20 tysięcy rocznie, a „skorygowano” jego przebieg o 100 tys. km, to znaczy, że dostajemy ekstra 5 lat z życia samochodu! Jasne, że warto w to wierzyć i za to… przepłacić!
Specjalność polska to nie tylko przyspieszanie czasu, ale i jego… zwalnianie. Potrzebuję udowodnić swoje ubezpieczenie w ZUS dla KRUS, bo oprócz działalności gospodarczej posiadam też gospodarstwo rolne. Na komputeryzację obu tych instytucji wydano tyle, co na wyprawę na Marsa, więc pani z KRUS powinna tylko kliknąć na adres ZUS… minuta, dwie… góra pięć. Niestety, potrzebne jest stosowne zaświadczenie na piśmie, dwie wizyty w odległym o 25 km biurze ZUS oraz ponowna wizyta w biurze KRUS. No i co dla nas najważniejsze… dwa tygodnie oczekiwania na dokument. Wszystkie moje spawy dzięki uprzejmości władającej czasem urzędniczki zwalniają o dwa tygodnie!
By dobudować garaż do istniejącego od lat budynku, z dojazdem z własnego terenu (działka ma 1,5 ha, więc nie zagraża to żadnemu z sąsiadów), potrzebne są:
• mapka do celów geodezyjnych (10 dni oczekiwania);
• uzyskanie warunków zabudowy (ponad 30 dni czekania);
• wykonanie projektu (tydzień kolejny);
• uzyskanie pozwolenia na budowę i rozbudowę (następne 30 dni).
Miało być w jednym okienku, bez pozwoleń i „od ręki”, a ktoś ukradł mi ponad 3 miesiące życia i nie wiem, czy przed zimą samochody zaparkują pod dachem. Może jednak urzędnicy dbają o moje zdrowie i dają mi do zrozumienia, bym tak przez życie nie pędził? Bo przecież pośpiech to nerwy, zawał, wylew i inne choroby cywilizacyjne. Dziękuję więc wam, panie i panowie, władcy czasu, że o moje zdrowie dbacie.
Czy w branży kominkowej można manipulować czasem? Pozornie nie jest to aż tak spektakularna dziedzina, by zatrudniać wysokiej klasy czasoprzyspieszaczy lub czasozwalniaczy, ale jednak i tutaj „coś” się trafi. Zacznijmy od tych większych, czyli producentów. Opracowanie nowego produktu (np. wkładu kominkowego) wymaga rzecz jasna pieniędzy. Wymaga też poświęcenia wielu setek godzin, wielu tygodni czy nawet miesięcy pracy zespołu ludzi. Jednak gdy się podpatrzy i skopiuje to, na co inni potrzebowali miesięcy czy lat, to jest się o te miesiące i lata „do przodu”. Zaoszczędzony czas i pieniądze można wykorzystać wówczas nawet na podgryzienie rynkowe firmy, której produkty skopiowaliśmy. A jak, niech się boją, bo przecież i tak nam nic nie udowodnią. Z pewnością też zyskamy tym sposobem to, co najcenniejsze, czas.
Okazuje się, że w mniejszych firmach też dochodzi do spekulacji czasem. Jeśli ktoś jest w firmie kominkowej etatowym pracownikiem lub współpracuje jako wykonawca z dobrze funkcjonującym sprzedawcą, to łatwo się skusić, by przejść „na swoje”. Całą wiedzę, kompletne kominkowe know how już zdobyliśmy dzięki temu, co firma wcześniej wypracowała i… wszystko już wiemy. Po co dzielić się z szefem? Lojalność? A co to takiego? Na dodatek dostawcy sami nas podpuszczają, bo handlowcy chcą mieć kolejny punkt na mapie dystrybucji. Nawet możemy dostać na start nowej działalności kilkanaście tysięcy z puli „aktywizacji”. Sława i pieniądze same nam się pchają, więc grzech nie skorzystać. Tym sposobem utargowaliśmy od życia kilka lat. To się liczy tak samo, jak pieniądze zaoszczędzone na mozolnym rozkręcaniu firmy.
Są też w kominkach inne udane i całkiem liczne przypadki cofnięcia czasu. Mam wrażenie, że piece kaflowe, jakich w Polsce od kilku lat buduje się wiele, w swojej estetyce zatrzymały się kilkadziesiąt lat temu. W grę najczęściej wchodzą lata 1920-1930. Kaflarnie nie nadążają z glazurowaniem i wypalaniem. Zduni nie wyrabiają się ze zlepianiem tego wszystkiego do kupy. Wszystkie źródła potwierdzają, że piece są modne, mniejsza o ich estetykę.
Mamy rok 2014 i wokół powstają domy energooszczędne. Przed domami parkują najnowsze modele terenówek. W kuchniach panują płyty indukcyjne i lodówki z trzema plusami, zaś w salonach wiszą wielkie płaskie telewizory i stoją piece… pamiętające Charliego Chaplina i Rudolfa Valentino! Żeby jeszcze to były oryginały albo chociaż udane repliki! Nikomu nie przyjdzie do głowy, by oferować w salonach jako nowe fabrycznie modele samochodów sprzed 50 lat! Już ze zbyciem poprzedniego rocznika są problemy, jeśli nie przekona się nabywcy solidnym upustem. Czy nie stać nas na pomysły świeże, godne XXI wieku? Czy warto zatrzymywać czas, by otaczać się przedmiotami ani wygodnymi w użyciu, ani trwałymi, ani ładnymi? Co z ceramiką i wzornictwem dopasowanymi do współczesnego domu AD 2014? Czy pozostanie po nas nieudolne naśladownictwo? Czy to jest wszystko, na co stać pokolenie najbardziej wykształconych i obytych w świecie od wieków Polaków? Co pozostawimy archeologom, którzy kopać będą za 500 lat? Przecież nawet nie będą w stanie dokładnie zlokalizować wieku kaflowych czerepów i pogubią się w tej dziwnej mieszance!
A może nie ma sprawy i czepiam się bez powodu? Bo w końcu co się stanie, jeśli nie będziemy mistrzami efektywnego gospodarowania, prawości i uczciwości oraz estetyki? Żyć z tym jakoś można. Tym bardziej, że jesteśmy na dobrej drodze, by zostać mistrzami we władaniu czasem!
Wh