Bajka A.D. 2016
Jak to zdun rzemieślnik zabił krakowskiego Smoga
Bardzo, dawno, temu za siedmioma górami i siedmioma lasami
w grocie pod zamkiem wielkiego krakowskiego grodu zamieszkiwał straszny Smog. Gdy tylko się budził i wychodził ze swej groty zionął na cały gród czarnym straszliwym dymem. Bały się dzieci, bali mieszczanie a nawet bogata szlachta krakowska. Ponieważ nikt nie chciał oddychać zatrutym powietrzem, mieszkańcy grodu gromadzili się po rynkach, po izbach, a także wytwornych komnatach, by radzić, co by tu zrobić by przegnać od siebie tego strasznego Smoga. Radzili też u króla i po komnatach zamkowych, a z czasem nawet spodobało im się to radzenie - bo to i król jakimś groszem sypnął, a i w kompanii zawsze to raźniej i przy jakowym napitku weselej. Co bardziej zaś obrotni kupcy, widząc, że o niczym innym w grodzie jak tylko o smogu się tak ochotnie rozprawia, zwęszyli dla siebie nowy interes i jęli kupczyć specjalnymi kulfonami, które na zamorską modę kazali zalęknionemu mieszczaństwu zakładać na gębę – jak uzdę koniowi.
Inni zaś, rajców jęli namawiać, by nakazali kmieciom i co biedniejszemu mieszczaństwu piece zburzyć a nadto drewnem, którym dotąd swoje domy ogrzewali zimą palić zakazać. Mówili, że to miało ponoć udobruchać Smoga. Oni zaś by ludzie zimą nie marzli, jęli sprawdzać, jakoweś nowe instalacyje, które ponoć jakimś gazem domy miały ogrzewać i tak Smoga przegonić.
Z początku interes kwitł, kupcy się bogacili, ale wkrótce okazało się, że owe nowe instalacyje co by je nasycić zaczęły zabierać kmieciom prawie całe dutki i dlatego gdy nadeszła sroga zima biedni mieszczanie zaczęli marznąć, bo nie mieli już pieców i nie mogli jak dawniej drewnem palić. Smog zaś jak dawnej kopcił tak i dalej kopcił a niekiedy to i jeszcze srożej.
Nie widząc dla siebie ratunku, udali się tedy do Króla grodu, ten jednak za radą Rajców wysłał do nich jeno krakowskich żaków, co by im ku pocieszeniu doradzali, by robili tak jak robią bogaci, którzy nie marzną ani głodu nie cierpią! To też jeno jeszcze bardziej rozsierdziło lud. Nie dość, że byli głodni i zmarznięci, to jeszcze Smog jak wcześniej tak i dalej zionął dymem i truł. Wydawało się, że nie ma już takiego mądrego, który by temu mógł zaradzić!
Jednak jak to już w bajkach bywa, uśmiechnęło się jednak szczęście do Krakowskiego grodu. Ni stad ni zowąd pewnego zimowego dnia wrócił był do Królewskiego grodu pewien stary rzemieślnik - zdun. Przez lata uczył się swego rzemiosła u najmądrzejszych europejskich mistrzów, a potem przez lata po wielu grodach praktykował i budował królom, rajcom, mieszczaństwu i biednym kmieciom najrozmaitsze piece, w których paląc drewnem, prawie darmo mogli ogrzewać swoje domy i izby. Lubiany był za to przez ludzi, bo tam gdzie srogie zimy, jeno solidny piec, w którym zebranymi i narąbanymi gałęziami sami napalić sobie mogli, mógł dać tak za dnia jak i nocy najtańsze i miłe ciepło. Zdun, choć był już stary to dotąd jeszcze żadnego Smoga nigdy nie widział, bo do grodów, po których budował dotąd ludziom piece do ogrzewania domów drewnem, nigdy żaden Smog nie zawitał i żadnym dymem nie zionął. Gdy zaś na starość powrócił do swojego rodzimego krakowskiego grodu i zobaczył pokryte mrozowymi liśćmi okna, a za nimi wygłodniałe główki zmarzniętych dzieci, którym zabroniono ogrzewania domów drewnem, aż zadrżał ze złości. Kto to wymyślił, że smog odejdzie, gdy się zburzy piece i ludowi zabroni palenia drewnem? Nie mógł się uspokoić ze złości! Wiedział, też że na nie wiele się zda chodzenie i wycieranie cholewek po komnatach rajców czy dworzan Króla by im radzić, aby zmienili to co już raz uradzili, bo przecie w komitywie z kupcami im wcale nie było źle. Skoro sami nie marzli, to, po co więc mieliby cokolwiek zmieniać!
Był stary, dlatego wiedział, że jeżeli samemu się coś się nie zrobi to nic się nie zmieni. Skrzyknął, więc starszą brać zdunów, którzy wcześniej budowali ludziom piece i wspólnie postanowili, że raz na zawsze rozprawia się ze Smogiem, a ludziom piecami na drewno zaczną znów ogrzewać domy. Postanowili by raz na zawsze z tym Smogiem skończyć i by już nigdy i nigdzie nikogo nie truł i aby też już nikt nigdy na radzeniu jak z nim walczyć nie mógł robić jakowyś interesów. Zakradł się tedy ciemną nocą pod grotę Smoga, a gdy on spał w najlepsze obaczył, czym karmił się ten smog, że potem mógł tak straszliwym dymem zionąć. Ku swemu zdziwieniu zobaczył, że sycił się on jakowymiś czarnymi kamieniami i mułem, którego całe wory leżały w grocie. Zrozumiał! Po latach praktyki po tylu grodach na całym świecie, od razu wiedział, co mogłoby zabić Smoga i to raz a dobrze. Zebrał tedy następnej nocy całą brać zduńską by przygotować mu ową zabójczą strawę. Zebrali gałęzie drewna, które mieszczanie składali do schnięcia pod ścianami domów, a które tej zimy się ostały, bo nie wolno ich było spalić. Całą noc pracowicie je cięli, łupali na drzazgi a potem zgniatali i prasowali tak, by stały się podobne do tych kamieni, które był jadał Smog. Gdy już uformowali je w bryły i pomazali czarną sadzą z komina zapakowali je do worów i przed nadejściem dnia, gdy jeszcze było ciemno a Smog mocno spał, zakradli się chyłkiem do jego groty i podrzucili mu przyniesione wory upakowane gotowym do pożarcia jadłem z drewna. Potem ukryli się w pobliżu i patrzyli, co będzie się dalej działo.
Rano, gdy wzeszło słońce, obudził się także i Smog. Zaryczał z głodu. Złapał najbliższy wór i w całości wrzucił go do paszczy. A że tego dnia był wyjątkowo głodny wrzucił jeszcze do paszczy kolejne dwa wory ze sprasowanym drewnem – wszystkie te, które podrzucili mu zmyślni zduni. Wtedy wspiął się na tylne łapy, napiął i wybrzuszył by, jak co dzień ze swej gardzieli wyrzucić ogień i kłęby czarnego, trującego dymu, którym zwykle pokrywał cały gród. Tym razem jednak ku jego zdziwieniu z paszczy zaczął mu tylko zionąć jasny wielki płomień ognia – i ani krzty jakiegokolwiek dymu! Cóż u licha! Ryknął i jeszcze raz jeszcze raz mocniej się napiął i o wiele bardziej wybrzuszył! Nabrał nowy ogromny łyk powietrza i ogień buchnął mu z paszczy dwa razy większym płomieniem – a tego już smog nie wytrzymał. Pękł z hukiem a płomienie wielkiego ognia spaliły bezdymnie jego szczątki i pozostałą resztę drewna z jego brzucha.
Od tego dnia nikt już w krakowskim grodzie nie obaczył żadnego Smoga. Radowali się wszyscy, a najbardziej zmarznięci biedni mieszczanie. Od razu też z pomocą zduńskiego bractwa jęli odbudowywać swoje piece by znów palić w nich i ogrzewać swe domy gałęziami wyschniętego drewna. Według wskazówek starego Zduna, swoje nowe piece pobudowali jeszcze lepiej niż stare. Zabezpieczyli je tak, by mogły się w nich palić tylko gałęzie drewna, a także na nową modłę drobniejsze i grubsze kawałki zgniatanych i prasowanych drzazg drzewnych – tyle, że już nie czernionych sadzą, – bo takowej nawet już w swych kominach nie mieli. Nie musieli też już używać drogich kupieckich instalacji gazowych, bo sami mogli znów ogrzać swoje domy – i to nawet jeszcze taniej i łatwiej niż dawnej.
Szczęśliwi i uradowani, że udało się im drewnem zgładzić trującego Smoga, poznali swoją siłę i przegonili pazernych kupców i rajców, którzy by ich do głodu omal nie doprowadzili. Wybrali też nowych rajców, takich, którzy by już nie tylko o bogatych, ale także o biednych chcieli i potrafili się troszczyć. I tak wszyscy żyli długo i szczęśliwie radośni, że nie muszą już oddychać zatrutym powietrzem, ani marznąć, a brać zduńska służyła im najlepiej jak umiała budując coraz to lepsze piece i kominki, które uczyniły gród najbardziej pachnącym ze wszystkich innych grodów.
autor Jacek Ręka